Wakacje moich marzeń... Norwegia

Tutaj umieszczam własne opowiadanie, o mojej wymarzonej podróży do Norwegii.

Zachęcam do przeczytania. wink

„Granitowe zasłony Jervvasstind”

 

Z

bliżał się dzień wyjazdu. Od wielu miesięcy marzyłam o mojej niezwykłej podróży. Od kilku lat ogromnie interesowałam się geografią świata, ale zawsze najbardziej ciekawiła mnie Skandynawia. Już w maju z wielkim zapałem rozczytywałam się w książkach, przewodnikach i wspomnieniach obieżyświatów, poświęconych charakterystyce, kulturze i historii Norwegii, by na rodzinną, lipcową wycieczkę być doskonale przygotowaną.

W przeddzień wyruszenia na wyprawę cały dom wyglądał tak spokojnie, jakby nazajutrz miał się rozpocząć zwyczajny sobotni poranek. Walizki leżały niewzruszenie na czystym, dębowym parkiecie. Mama i tata pakowali cierpliwie ostatnie niezbędne przedmioty, a ja próbowałam zmieścić do podręcznej torby jeszcze kilka książek                     i notatników, przekonana o ich niechybnej przydatności i starannie pilnowałam, aby o niczym nie zapomnieć. Za oknem padały strugi deszczu. Na ulicy było pusto i cicho. Nawet pies sąsiadów wyjątkowo nie ujadał z powodu burzy. Miałam nadzieję, że jutro wyjdzie słońce, nie chciałam żeby nasze bagaże zamokły, gdyż przed sobą miały długą drogę.                  Godzinami nie mogłam zasnąć zastanawiając się, czy w podróży na pewno niczego nam nie zabraknie. Ciekawiło mnie również to, jak pani Wierzbicka z czwartego piętra, będzie radziła sobie z opieką nad naszym kotem, którym będzie zajmowała się podczas naszego wyjazdu. Jednak jeszcze jedna ważna myśl kłębiła mi się w głowie. Tydzień temu znalazłam interesujący artykuł w jednym z moich ulubionych czasopism. Dowiedziałam się                    o norweskiej legendzie, o „Historii granitowego świata z Jervvasstind”. Tym bardziej mnie ona zachwyciła, gdyż będziemy nocować właśnie w miasteczku położonym nieopodal podnóża szczytu Jervvasstind. Nie zamierzamy oczywiście wchodzić na niego, ale na pewno znajdę okazję do głębszego zbadania tej ciekawostki. Domyślam się, że nic nadzwyczajnego mnie tam raczej nie spotka, ale zawsze może się zdarzyć jakaś niesamowita przygoda.

 

 

Nastał poranek. Bardzo wcześnie wstaliśmy. Prędko zjadłam pożywne śniadanie składające się z owsianki i kromki chleba pełnoziarnistego. Czekał nas przejazd pociągiem do Gdańska, a później musieliśmy wsiąść na prom Fjordline, którym zamierzaliśmy dopłynąć do wybrzeży Skandynawii. Mój tata wprawdzie wolał podróż samolotem, przekonując, iż jest bardziej komfortowa i ekonomiczna, jednak nasze głosy z mamą przeważyły wygody taty argumentując chęcią podziwiania pejzaży oraz malowniczych fiordów.

Statek wyruszył z dwudziestopięciominutowym opóźnieniem. Pożegnałam się             z naszym krajem i rozmarzona wpatrywałam się w niemal bezchmurne niebo, oczyma wyobraźni widząc zapierające dech w piersiach zorze polarne. Niezmiernie wyczerpująca podróż zajęła nam ponad pół dnia. Część rejsu przespałam, choć starałam się opierać opadającym powiekom i pilnie notować każde zjawisko. Słyszałam, że tej nocy miał spaść deszcz asteroid, więc tym bardziej chciałam skorzystać z możliwości podziwiania go na niczym niezakrytym, rozległym nieboskłonie.

Obudziłam się następnego dnia w obcej okolicy, wciąż płynęliśmy. Szybko zorientowałam się, że tutaj słońce szybciej wschodzi, dlatego mimo wczesnej pory było dosyć jasno. Wzięłam głęboki oddech. Powietrze okazało się rześkie i chłodne. Musiałam mocniej otulić się swetrem, aby nie zmarznąć, mimo to zachwycałam się pięknem tej krainy. W końcu dopłynęliśmy i mogłam stanąć na lądzie. Byłam bardzo podekscytowana. Właśnie postawiłam stopę na stromym norweskim wybrzeżu, oddalonym od naszego kraju o ok. 2000 km               i w niczym nieprzypominającym polskich mierzei i łagodnych, szerokich plaż.

Tata wziął do ręki mapę i  zobowiązał się zaprowadzić nas do najbliższego przystanku autobusowego, skąd mogliśmy się dostać do niedalekiej wioski Vang, gdzie znajdowało się miejsce, w którym będziemy mieszkać. Nie obyło się bez przeszkód, głównie z powodu trudności językowych, gdyż posługiwaliśmy się jedynie językiem angielskim, a wśród ludzi zamieszkujących te tereny był on dość mało rozpowszechniony.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, gospodarze niezwykle ciepło nas przywitali, poczęstowali gorącym mlekiem oraz podali miejscowe przysmaki. Na moim talerzu dostrzegłam rozbełtaną papkę, która przypominała rozgniecione ślimaki. Mimo osobliwego wyglądu kolacji, sięgnęłam po sztućce i z pewnym niepokojem spróbowałam kilka kęsów. Smakowało wybornie, czego zupełnie nie domyśliłabym się jedynie patrząc na potrawę. Zapytałam gospodynię, co mam przyjemność spożywać. Dowiedziałam się, że są to fiskepudding, czyli pudding rybny oraz potetball, to znaczy knedle z tartych surowych ziemniaków. Patrzyłam na to wszystko z niekrytą ciekawością. Tego wieczora byliśmy bardzo znużeni długą podróżą, więc szybko udaliśmy się do pokoi sypialnych. Wystrój tego domu charakteryzował się drewnianym i słomianym wnętrzem, dekoracje zrobiono ręcznie    – miał miłą, rodzinną atmosferę. Zwiedziłam go cały, krył w sobie wiele niespodzianek,       ale najbardziej zdziwiło mnie wykonane całkowicie z owczej wełny okrycie na łóżko. Niewątpliwie, okazało się bardzo ciepłe i wygodne, choć przyznam, że nie byłam przyzwyczajona do tego rodzaju pościeli.

Nazajutrz obudziło mnie szczekanie psa pasterskiego gospodarzy, który zaganiał owce do zagrody, a także owcze dzwonki odbijające się echem od górskich stoków. Pogoda była idealna na wycieczkę krajoznawczą. Dziś planowaliśmy zwiedzić miejscowość, a także zaobserwować ciekawe zjawiska czy obiekty przyrodnicze. Zjedliśmy znakomite śniadanie składające się z wędzonego łososia i grubej pajdy chleba na zakwasie ze smalcem, ogórkiem z octu oraz cebulą.

Pakowaliśmy się starannie, tak aby nie pominąć niczego, co mogłoby okazać się przydatne. Na tak wysokiej szerokości geograficznej, pogoda bardzo często ulegała zmianie, więc wśród naszego ekwipunku nie mogło zabraknąć ciepłej kurtki, wytrzymałych, górskich butów i obfitego prowiantu.

Wyruszyliśmy około południa. Wiatr wiał z północy. Na niebie kłębiło się kilka pierzastych chmurek, jednak nie zapowiadały one  ulewnych deszczy czy sztormu. Od początku naszej podróży byłam zauroczona bogactwem tutejszej fauny i flory. Wiele gatunków zwierząt i roślin pamiętam ze zdjęć w książkach i encyklopediach, a także niezwykle pochłaniających powieści Juliusza Verne’ a, lecz ujrzenie ich na własne oczy przysporzyło mnie o zachwyt! Oglądałam i szkicowałam napotkane gatunki krzewinek           i drobnych roślin ledwo odrastających od skalistej, jałowej ziemi. Podziwiałam pejzaż kwiecistych łąk, kwitnących jeszcze barwnie o tej porze roku, które swoim wyglądem przypominały delikatny, puszysty dywan, uginający się pod lekkim powiewem wiatru.

Uszliśmy tak fascynując się urokiem tego odległego, spokojnego zakątka Ziemi ponad 8 kilometrów, gdy postanowiliśmy odpocząć. Rozłożyliśmy  koc i z radością sięgnęliśmy po kosz z prowiantem (byliśmy wówczas naprawdę głodni).

Mama wysunęła rękę, by otworzyć wiklinową klapę, lecz po chwili odskoczyła i krzyknęła z przerażeniem. Tata przejął pojemnik i chcąc udowodnić, że nie ma w nim nic niezwykłego, z rozmachem uniósł wieko. W tym samym momencie ze środka wyskoczyła wystraszona łasica, chwyciwszy pospiesznie ostatnią kanapkę z tuńczykiem. „Musiała wskoczyć niepostrzeżenie do kosza, gdy wyruszaliśmy. Miała wystarczającą ilość czasu by  w całości skonsumować jego zawartość.” – pomyślałam uśmiechając się krzywo. Rodzicom jednak nie było do śmiechu –zostały nam jedynie marne resztki ze śniadania, które z pewnością nie zaspokoiłyby trzech głodnych          i wyczerpanych wysiłkiem wędrowców. Na domiar złego po niespełna dziesięciu minutach nastąpiło oberwanie chmury i byliśmy zmuszeni wrócić na piechotę do centrum wsi Vang.

Siedząc na drewnianym parapecie w domu gospodarzy wpatrywałam się                     w zachmurzone szaro-kobaltowe niebo i strugi deszczu spływające po oknie, które jakby goniąc się i podrygując gubiły w swoim ekspresyjnym tańcu maleńkie krople układające się             w malownicze wzory na szybie. Powoli sięgnęłam po jedną z ulubionych powieści Verne’ a, zastanawiając się czy jutrzejsza wyprawa w góry zakończy się sukcesem, czy też ulewa znów nas zaskoczy. Jeszcze raz spojrzałam przez okno. „Pogoda pod psem” – uśmiechnęłam się       i właśnie ujrzałam pomykającego owczarka gospodarzy, który zamaszyście strząsnął wodę     z futerka zanim wbiegł na taras gospodarstwa. Dowiedziałam się od nich, że ma na imię Jëro. Zerknęłam w stronę okna. W oddali połyskiwał szczyt Jervvasstind. Znów przypomniałam sobie legendę o granitowym świecie z Jervvasstind. Zastanawiałam się na ile jest ona prawdziwa i czy w tej okolicy można znaleźć jakiś ślad wskazujący na choć w połowie jej prawdziwość.

Nie przypuszczałam, że za kilka dni znajdę odpowiedź na swoje pytania.

Po chwili moje myśli powróciły do powieści trzymanej na kolanach. Przeczytałam zaledwie kilka stron i moja głowa mimowolnie opadła – usnęłam ukołysana cichymi, spokojnymi, melodyjnymi uderzeniami kropel deszczu.

 Budzik zadzwonił punktualnie o 5.30. Przeciągnęłam się ziewając i czym prędzej wyskoczyłam z łóżka. Błyskawicznie się ubrałam i w biegu porwałam kanapkę z norweskim serem. Jest to słodki, karmelowo-brązowy ser, który doskonale smakuje w połączeniu            z dżemem lub konfiturą. Podczas gdy rodzice powolnie rozbudzali się ze snu, ja już układałam stertę przyrządów i elementów ekwipunku niezbędnego na wyprawę w góry, by po chwili cierpliwie wkładać je kolejno do przestronnego, podróżnego plecaka. Niezmiernie cieszyłam się na tę wycieczkę, ale szczególnie liczyłam na to, że późnym wieczorem uda nam się dostrzec najwspanialsze iluminacje świetle, czyli zorze polarne.

 Pogoda sprzyjała, na niebie nie było ani jednej chmurki. Należało jednak pamiętać,    że temperatura w górach spada około 1oC co 200 metrów n.p.m. Bardzo prawdopodobnie na szczycie góry zobaczymy leżący śnieg. W Norwegii ośnieżone stoki to nic zaskakującego. „Nasza góra to w prawdzie nie Jervvasstind, ale jest jedną z wyższych wzniesień w tej okolicy.” – dodałam w myślach.

Jak przypuszczałam już na początku drogi pogoda zaczęła się zmieniać. Wiał silny wiatr i bardzo pomocne okazały się kijki, które ułatwiały nam wspinaczkę. Szliśmy już ponad cztery godziny, należało więc zrobić przerwę. Wyjęliśmy szczelnie zapakowane drugie śniadanie, zamknięte tak, aby wykluczyć możliwość nieświadomego nakarmienia kolejnego przedstawiciela norweskiej fauny naszym posiłkiem. Odpoczęliśmy chwilę, zrobiłam kilkadziesiąt zdjęć okolicznych obiektów przyrodniczych i już mieliśmy ruszać dalej, gdy nagle w krzewach, nieco dalej od miejsca naszego spoczynku, coś się poruszyło. Powoli         z zarośla wyłoniło się niewielkie poroże, a za nim głowa i reszta ciała. Był to mały łoś. Pomyślałam: „Zapewne odłączył się od stada”, lecz po chwili zza drzew wyjrzały inne łosie, trochę większe i połączyły się w jedną gromadę. Naprawdę niesamowity widok! Za moment wszystkie pogalopowały przez polanę. Domyśliłam się, że szukały górskiego potoku lub innego akwenu, aby się napić. Nasza rodzina kontynuowała wspinaczkę. Dotarliśmy na szczyt wieczorem o zachodzie słońca. Była to idealna pora, gdyż zamierzaliśmy rozbić namiot          i rozpalić ognisko, więc mieliśmy na to czas przed zapadnięciem zmroku. Po za tym  to doskonały okres na wieczorne obserwacje nieba i fotografowanie. Rozczytanie instrukcji        i rozkładanie namiotu zajęły co najmniej pół godziny, lecz potem dumnie spoglądaliśmy na swoje dzieło. Pozostało jeszcze rozpalić ogień. Razem z tatą uporaliśmy się z tym w mgnieniu oka. Po chwili wszyscy zadowoleni usiedliśmy przy ognisku i otuleni ciepłym kocem opiekaliśmy kiełbaski i kromki chleba. Czekała na nas jeszcze jedna niezwykła niespodzianka. Niebawem na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze świetliste linie, wyglądające jakby stworzono je kilkoma pociągnięciami pędzla malując na granatowym, roziskrzonym płótnie. Kilka sekund później podziwialiśmy roztańczoną grę świateł, przypominającą wspaniałą, zmysłową symfonię barw. Wpatrywałam się w zorzę jak w żywy obraz i nie spostrzegłam, że swoją „melodyjną muzyką”, lekkością i wdziękiem ukołysała mnie do snu.

Zbudziłam się o świcie w naszym namiocie. Wstaliśmy szybko i ruszyliśmy w drogę powrotną. Rodzice jechali dziś do większego miasta, 80 km od Vang, na zakupy. Postanowiłam, że wybiorę się na spacer obserwacyjny po okolicy, w nadziei, że znajdę ślady znanej mi legendy u podnóża góry. Zjadłam śniadanie przygotowane przez gospodynię, wzięłam atlasy i mapy i wyruszyłam w drogę. Pogoda nie była najlepsza. Już po upływie  dwudziestu minut drogi zaczęło gwałtownie wiać, a z ciemnoszarych, poszarpanych chmur za moment poczęły spadać płatki śniegu. Założyłam ciepłą kurtkę i otuliłam się chustką. Na górzystych terenach skandynawskich zmiany pogody to nie rzadkość, jednak tym razem         z chwili na chwilę robiło się coraz chłodniej, aż w końcu wicher ze śniegiem przeobraził się     w potężną burzę śnieżną. Nie miałam możliwości powrotu, pozostało mi jedynie znaleźć miejsce, gdzie mogłabym się schronić. Z trudem przeszłam kawałek drogi, opierając się   nawałnicy. Długo krążyłam w koło, nie posuwając się naprzód. Byłam przerażona. Nagle dostrzegłam w oddali chatkę. Przedarłam się z mozołem przez olbrzymią warstwę śniegu,       z hukiem otworzyłam drzwi i wpadłam do domu. W pierwszej chwili nikogo nie zauważyłam. Zawołałam, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Nagle z ciemnego kąta pokoju wyłoniła się postać. Przyglądała mi się starsza pani, a na jej pomarszczonej twarzy dostrzegłam uśmiech. Odwzajemniłam go przestając się już obawiać. Rzekła do mnie po norwesku:

- Sett deg ned, må du være frosset.

Nie zrozumiałam, co do mnie powiedziała, lecz ruch jej ręki wskazywał, abym usiadła. Nie czekałam długo, a już dostałam od niej kubek gorącej herbaty. Próbowałam powiedzieć coś po angielsku, używając trochę też norweskich słów, których się nauczyłam, aby ułatwić rozmowę:

- TAKK, I’m Polish, I’m not here... I went for a …GÅ ... and suddenly … SNØ... STORM!

- Rozumiem dziecko, nie musisz się tak trudzić. – odpowiedziała kobieta po ... polsku!? Choć z wyraźnym skandynawskim akcentem. – Czy możesz mi jednak powiedzieć, jaki był cel Twej samotnej wycieczki w czasie burzy śnieżnej?!

- Aaaoou...no, ja właśnie... ehm... – próbowałam nieporadnie wyjaśnić wciąż dziwiąc się, że nieznajoma zwraca się do mnie w moim ojczystym języku. - Gdzie pani nauczyła się mówić po polsku? – spytałam zaskoczona.

- Jestem Polką, jak ty. W czasie II wojny światowej wyjechałam do Norwegii i wyszłam tu za mąż. – Ale wróćmy do mojego pytania – kontynuowała z zainteresowaniem.

– Wybrałam się żeby... no ... zbadać historię, „Legendy granitowego świata Jerrvasstind” krążącej w tej okolicy. Mieszkam z rodzicami niedaleko, u pewnych gospodarzy, oni pojechali do miasta, znaczy rodzice, nie gospodarze, żeby... zakupy... – mówiłam wciąż nieskładnie.

- Interesuje Cię legenda Jerrvasstind? Znam ją od dzieciństwa, przekazywano ją z ust do ust przez wiele wieków. Czasem nazywają ją również legendą jednorożców z Jerrvasstind...  Chętnie Ci ją opowiem – zaproponowała starsza pani.

- Byłoby wspaniale! – odpowiedziałam z zachwytem.

 

- Kiedyś – zaczęła historię kobieta – te tereny zamieszkiwały stada niezwykłych stworzeń. Wtedy jeszcze nie było tu ludzi, osiedlili się dopiero później, początkowo starając się nie zakłócać harmonii tętniącego życiem świata. Centralny i zarazem kultowy punkt na Jerrvasstind stanowił wysmukły, strzelisty, zamek zbudowany z granitowych skał, gdzie zbierano się na obrady. Magiczne zwierzęta tworzyły wspólnotę, każde wzajemnie się wspierało, panował pokój i ład, a wszyscy mieszkańcy krainy pamiętali o szacunku dla przyrody, która ich żywiła i dawała schronienie. Szczególnie wierne zasadom były łagodne jednorożce o bujnych, złocistych grzywach. Mówią, że wiatr zaplatał im włosy, a słońce obdarzało blaskiem i wdziękiem. Dzięki nim wśród gór nigdy nie gościł niedostatek,              a stworzenia żyły szczęśliwie. Jednak pojawienie się człowieka nie podobało się czujnym       i mądrym czworonogom. Niestety mimo przestróg, zwierzęta nadmiernie ufały ludziom          i pozwalały im zgłębiać ich tajemnice. Tak jak jednorożce przypuszczały, kiedy przybysze dowiedzieli się o życiu na górze Jerrvasstind, zaczęli się tam rozsiedlać i prowadzić działalność, niszcząc  wszystko co stanęło im na drodze. Zrozpaczone stworzenia udały się prosić o pomoc jednorożce, jednak te podjęły zbyt radykalne środki, które niestety jedynie pogorszyły sytuację. Postanowiły, używając magicznych zdolności, zamknąć przejście do ich świata i wypędzić stamtąd nieprzyjaciół. Nie przewidziały jednak, że ludzie mają broń i są silniejsi. Słabsze zwierzęta zginęły tego samego dnia, inne żyły w służbie u osadników,           a najsilniejsze jednorożce kończyły życie w nędzy jako konie pociągowe. Później,                      z niewyjaśnionych przyczyn zginęli także ludzie. Prawdopodobnie nastąpiło trzęsienie ziemi   i ogromna lawina zasypała osadę. Pozostały tylko dwie skały z wąskim przejściem na dziedziniec góry Jerrvasstind, nazywane dziś „granitowymi zasłonami”, które przypominają  o tym, że ingerencja człowieka w przyrodę nie służy naszemu światu.

Ta wzruszająca opowieść rozbudziła we mnie pragnienie obejrzenia miejsca za „zasłonami”.

- Czy mogłaby pani zaprowadzić mnie tam?

- Teraz to tylko ruina, nie oddaje pierwotnego piękna, ale chętnie Cię tam zabiorę.

 

W czasie kiedy słuchałam opowieści wichura ustała. Okazało, że dom do którego wpadłam, stał na zboczu góry Jerrvasstind. Kiedy stanęłam na jej dziedzińcu, ujrzałam ogromną przestrzeń, po której ongiś biegały magiczne stworzenia. Usiadłam na pachnącej ziemi i przymknęłam oczy. Trawa zaszeleściła na wietrze, a ja, natchniona opowieścią, usłyszałam wesołe śpiewy, rżenie koni i dudnienie kopyt. To miejsce jakby na nowo eksplodowało życiem! Raz po raz zaćwierkał ptak, przeleciał motyl. Otworzyłam oczy            i podeszłam powoli do ruin zamku, który się tu kiedyś wznosił. Dla niektórych mogłoby się to wydawać jedynie stertą upadłych skał, jednak ja wyobrażałam sobie wspaniały wygląd granitowej budowli.

- Jak tu musiało być pięknie – zamyśliłam się, szybko dodając – Dlaczego człowiek zniszczył to, co dobre i niezwykłe? Dla własnych potrzeb? Czemu wciąż niszczy i zabija, nie widząc,   że doprowadza swoją planetę do upadku? – nie mogłam tego zrozumieć. Kochałam przyrodę,     i wszystko, co stworzone przez Boga, wszystko co nas otacza, cieszy oczy i duszę. Przez moje zamiłowanie do ekologii, ta wspaniała, wymarła kraina również znalazła się w moim sercu.

Nie chciałam opuszczać tego miejsca. Słońce już zachodziło, musiałam iść,              ale obiecałam sobie, że jutro tu wrócę. Podziękowałam starszej kobiecie za opiekę i udałam się do domu.

Następnego dnia znów odwiedziłam Jerrvasstind. Zachwycało mnie piękno tego miejsca. Drzewa szumiały. Przysiadłam pod wierzbą. Zaczęłam rysować i pisać o wszystkim, co widziałam w wyobraźni. Byłam tu jeszcze wiele razy. Ostatniego dnia – tuż przed wyjazdem wróciłam po raz ostatni. Wydawało mi się wówczas, że z trawy dobiega jakiś znany mi dźwięk. „To złudzenie” – pomyślałam. Ujrzałam jasny kształt przypominający konia. Czy to sarna, czy jeden z prehistorycznych jednorożców zwraca się ku mnie z pytającym rżeniem?

- Jeszcze tu wrócę. Niedługo. Nie zapomnę. – odpowiedziałam, zawieszając głos w powadze, sama nie wiedząc czy tylko sobie, czy tej wątłej istocie, która na krótko zamajaczyła mi przed oczami, by po chwili w lekkim, niewyraźnym uśmiechu i z cichym mruknięciem – zniknąć.

Nadszedł dzień wyjazdu. Było mi żal opuszczać to fascynujące miejsce, które znalazło się głęboko w mej pamięci i przede wszystkim w sercu. Na zawsze będę pamiętać magiczny świat, niegdyś tak rzeczywisty, dziś będący już jedynie ruiną, skryty za „granitowymi zasłonami Jerrvasstind” i niezwykłe przesłanie płynące z historii tego miejsca. Kiedy znajdę się już w Polsce, na pewno opowiem wszystkim znajomym o tym, co przeżyłam – aby pokazać, że nie można burzyć jedności z naturą, lecz żyć z nią w zgodzie, by świat znów odkrył przed nami swoje pierwotne piękno, swoje Granitowe Zasłony jak z baśniowej krainy Jerrvasstind.

 

 



Dodaj komentarz






Dodaj

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl